Recherche avancée Recherche avancée

Rozwój społeczny.



Musimy zaznaczyć zaraz na wstępie, że nie mamy zamiaru podać tu jakiejś ścisłej teorji; chcemy raczej zaznaczyć pewne wątpliwości, nasuwające się przy analizie współczesnych nam poglądów w filozofji i zjawisk w sztuce, na tle postępującego uspołecznienia, do którego zdąża ludzkość. Zaznaczamy również, że poglądy wypowiedziane tutaj, nie są wyrazem jakiegoś „społecznego wstecznictwa"; wierzymy bowiem w nieuchronność i konieczność pewnych przemian, mających na celu dobro i sprawiedliwość ogólną . Chodzi nam tylko o drugorzędne skutki tych przemian, co do których konsekwencji panują według nas pewne złudzenia. Byliśmy szczęśliwi, gdybyśmy mogli wierzyć w teorję wprost przeciwną, i wdzięczni będziemy każdemu, kto udowodni niesłuszność wypowiedzianych tu poglądów. 

Niezależnie od różnic przekonań w jakichś problemach częściowych, każdy musi się zgodzić na to, że rozwój ludzkości idzie, zaczynając od najpierwotniejszego zrzeszenia, w kierunku upośledzenia indywiduum na rzecz tego zrzeszenia, przyczem indywiduum to, w zamian za pewne wyrzeczenia się, otrzymuje inne korzyści, którychby samo osiągnąć nie mogło. Podporządkowanie interesów jednostki, interesom ogółu — oto najogólniejsze ujęcie tego procesu, który nazywamy uspołecznieniem. W tworzeniu się społeczeństw są jednak dwa momenty zasadnicze, które musimy ściśle od siebie odróżnić, a mianowicie: moment władzy jednej jednostki, której władzę stara się ograniczyć bardzo mała stosunkowo grupa jednostek, chcących władzę tę dzielić między siebie, i moment, w którym wszystko jedno w jaki sposób, całe zrzeszenie dąży do tego, aby władzę rozdzielić równomiernie między wszystkich swoich członków, czyli samo sobą rządzić: moment monarchiczno-oligarchiczny i demokratyczny; to ostatnie dążenie, jako osiągnięte, da się pomyśleć w pewnych granicach jedynie, ponieważ ostatecznie władza wykonawcza spoczywać musi w rękach stosunkowo niewielu indywiduów, ale muszą one być upoważnione do jej piastowania przez całe społeczeństwo. Zadania te spełnia bardzo nieudolnie system parlamentarny, który jednak, wobec coraz potężniejszej organizacji czwartego stanu i wobec coraz większej kompromitacji państwowego socjalizmu przez demagogję i karjerowiczostwo jego najwyższych przedstawicieli kierujących, zaczyna się okazywać niewystarczającym i coraz silniej zaznacza się tendencja antypaństwowa, znajdująca swój wyraz narazie najdoskonalszy w syndykaliźmie francuzkim i w trade-unjonach angielskich.

Równolegle mnożą się coraz więcej kooperatywy, zagarniając powoli kapitał skondensowany w rękach niewielu jednostek. Samorządzenie się klasy robotniczej — oto najnowszy jej ideał, mający najwięcej szans prawdopodobieństwa rzeczywistego wcielenia. Naturalnie próżne są marzenia naiwnych komunistów, chcących załatwić sprawę przez powrót do pewnych form pierwotnych społecznego bytowania, przy zachowaniu wszystkich zdobyczy dzisiejszej kultury. Również nieistotne są wszelkie utopje na temat powrotu człowieka do natury. Grupy tego rodzaju mogą ostać się jedynie przez czas pewien wymaganiom ogólnym, przez odosobnienie się od wzrastającej ciągle organizacji w większych rozmiarach i nie mogą być trwałemi, zdolnymi do życia tworami społecznemi. Ludzkość nie może się świadomie cofnąć z raz już osiągniętego stopnia kultury, nawet nie może się zatrzymać; zatrzymanie się jest tu równoznaczne z cofnięciem. Nie możemy wyrzec się wzrastającego udogodnienia i bezpieczeństwa życia, nie możemy świadomie powstrzymać dalszego opanowywania materji przez człowieka i wynikającej stąd organizacji klas pracujących na wielkich obszarach naszej planety. Raz wyzwolona siła przyczepności społecznej wyższa jest ponad wszelkie świadome i indywidualne przeciwko niej działanie. Nie możemy sobie powiedzieć: dosyć na teraz kultury i wygody życia, zajmiemy się teraz równomiernem rozprowadzeniem jej po całym świecie i uszczęśliwieniem w szystkich jej zdobyczami. — Dopóki istnieje materjał, który może być przerabiany i dopóki technika nie napotka na jakieś, katastroficznych rozmiarów, zapory, (co jest w krótkim przeciągu czasu bardzo wątpliwem wobec coraz to nowych odkryć źródeł energji), wymagania nasze wzrastać będą ciągle, narówni z upowszechnieniem poprzednich zdobyczy i zatrzymanie kultury na pewnym osiągniętym już poziomie jest absolutną niemożliwością. Nie możemy przesądzać jakie formy przybierze z czasem życie społeczne — jest to równanie o zbyt wielkiej liczbie niewiadomych — w każdym jednak razie, na podstawie już znanego nam wycinku historji możemy twierdzić, że uspołecznianie się ludzkości jest zjawiskiem na wielkich dystansach nieodwracalnem, mimo że na małych ulegać może pewnym stosunkowo drobnym oscylacjom. Pierwotny okres małych zrzeszeń, których punktem wyjścia według niektórych jest rodzina, co nie zawsze daje się wykazać, okres, w którym są też początki wszelkich kultów religijnych, jest okresem zdobywania władzy przez jednego człowieka (np. starszego w klanie). Następnie, wskutek zawojowania słabszych, powstają większe państwa, rządzone przez monarchę, który z powodu niemożności sprawowania rządów na większych przestrzeniach, dzielić się musi władzą ze swemi najbliższemi, najpotężniejszemi z jego poddanych, lub też kapłanami panującego kultu. Ten to okres, począwszy od pierwotnego do chwili kiedy niższe warstwy ludności zaczynają uświadamiać sobie swoją siłę, uważamy za najistotniejszy dla rozwoju sztuki i metafizyki w formie systemów religijnych. Sztuka dawna nieodłączna jest od religji i pierwotne malarstwo i rzeźba są tylko dopełnieniem kultów. Handel koncentrujący się w pewnych miejscach dogodnych do jego rozwoju, doprowadza do wyodrębnienia się pojedyńczych miast i te w dalszym ciągu swego rozwoju zyskują coraz większą niezależność od władcy, rządzącego całym krajem, a gdzie państewka są małe doprowadzają do powstania samoistnych państw miejskich rządzonych przez rady, których ilość członków staje się coraz większa i coraz szersze warstwy ludności zaczynają brać udział w rząnych reprezentacyjnych instytucji naszych czasów. W przypadku naszego gatunku pierwszem tego rodzaju zdarzeniem jest Grecja. Tam też obok pierwszych demokratycznych instytucji powstają pierwsze szkoły filozoficzne, które są wyrazem oddzielenia się czysto rozumowego traktowania metafizycznych problemów od wiary religijnej, i tam też wskutek obniżenia się poziomu wierzeń religijnych powstaje naturalistyczna rzeźba, przedstawiająca ludzi takimi, jakimi są w życiu, ludzi w ruchu i bogów, którzy się stają coraz bardziej do ludzi podobni, i jako psychologja i jako wygląd zewnętrzny, a ponad bogami i ludźmi, między którymi istnieje zupełna ciągłość przez bohaterów i półbogów, unosi się coś nieokreślonego, nieosobowego, co rządzi również śmiertelnymi jak i bogami, nieubłagane fatum, prototyp dzisiejszego fizycznego i psychologicznego determinizmu. Widzimy tu pierwszą zależność zjawisk w sferze sztuki i metafizyki od ustroju społecznego. Nie będziemy się tu zagłębiać w szczegóły historyczne nie mając odpowiedniej kompetencji. Chodzi nam jedynie o bardzo ogólnikowe zarysy poglądu, który narzuca się nam przez swą dziwną konsekwencję we wszystkich sferach działalności ludzkiej. Stoimy tu na naszem stanowisku wartości, przyznającym najwyższe miejsce w dziedzinie tak przeżyć wewnętrznych, jak i objektywnej twórczości, dwom sferom duszy ludzkiej; sztuce i metafizyce— sztuce przez to, że w jedności swoich dzieł wyraża bezpośrednio uczucie jedności osobowości i całego Istnienia, uczucie, które w metafizyce jest materjałem bezpośrednim dla pojęciowego ujęcia Prawdy Absolutnej. Oczywiście musimy przyznać bezwzględną wyższość metafizyki nad sztuką; ta ostatnia bowiem jest tylko specjalnym, bynajmniej nie obowiązującym całego istnienia, sposobem wyrażenia jedności w wielości, w przeciwieństwie do Prawdy Absolutnej, będącej zupełnem przezwyciężeniem Zasady Tożsamości Faktycznej Poszczególnej, przez ujęcie zasadniczych prawd każdego wogóle Istnienia. O ile ktokolwiek stanie na stanowisku dążenia do ogólnego szczęścia wszystkich jednostek składających poszczególne grupy społeczne, będzie on miał oczywiście inne kryterja dla ocenienia wartości i postęp ludzkości będzie mu się przedstawiać jako wznosząca się nieograniczenie sinusoida, której wgięcia wyrażać będą drobne wahania w kierunku przeciwnym, przyczem wgięcia te będą się stawać coraz mniej wyraźne i sinusoida dążyć będzie do przejścia w linję krzywą, ciągłą, bez wgięć, która będzie znowu zdążać do prostej równoległej do osi XX (Fig. 2 I). 



Inaczej będzie przedstawiać się graficznie rzecz ta dla nas, ponieważ za kryterjum wartości rozwoju, nie bierzemy ogólnego dobra, ale obecność pewnych tylko uczuć u pewnych indywiduów, uczuć które nazwaliśmy we ,,Wstępie“ metafizycznemi, i których natężenie jest według nas odwrotnie proporcjonalne do ich powszechności. O ile w początkach naszej historji pewien stopień uspołecznienia koniecznym był do tego, aby uczucia te jako takie uświadomione mogły istnieć i przejawiać się w postaci twórczości artystycznej i filozoficznej, o tyle dalej, zaczynając od pewnego stopnia społecznego rozwoju muszą one zanikać nietylko u ogółu ludzkości, ale nawet u tych typów, które dawniej były przedstawicielami twórczego ich ujęcia w formie sztuki, religji i metafizyki. Im bardziej popularyzowało się ujęcie tych uczuć, tem słabszemi stawały się one u wszystkich i tem bardziej deformował się ich zewnętrzny wyraz w sztuce, przy jednoczesnem doskonaleniu się ich czysto rozumowej interpretacji. Dla nas linja rozwoju przedstawia się jako sinosoida idąca raptownie w górę w dość stromych wgięciach; od pewnego punktu skręca ona w dół, przyczem wgięcia się łagodzą i linja spada do poziomu dążąc do  prostopadłości (fig. 2 II). Punkt A wyraża maximum nie ogólnej szczęśliwości, ale maximum uczucia metafizycznego w jego zewnętrznych przejawach; po przejściu punktu tego następuje zanik metafizycznych uczuć na korzyść ogólnej szczęśliwości. Jest to według nas stała formuła dla wszelkich Istnień Poszczególnych żyjących gromadnie i będących na tym stopniu w hierarchji Istnień, na którym możliwe jest myślenie i artystyczna twórczość. Dlaczego według nas rozwój i jednych i drugich wartości nie da się ze sobą pogodzić, postaramy się, na ile pozwoli nam materjał faktyczny, dalej wykazać. Weźmy w przybliżeniu stan rzeczy odpowiadający czasom staro-egipskim. Religja, filozofja i nauka stanowiły wtedy jedną dziedzinę zmagania się ducha ludzkiego z niedocieczoną Tajemnicą Istnienia. Niezróżniczkowana całość tych sfer była przeważnie w rękach wtajemniczonych kapłanów. Nauka była zaledwie w zarodku i mało znane siły przyrody interpretowane były jako wyraz woli istot nadprzyrodzonych i metafizyka istniała tylko w formie religijnej wiary. 

Tajemnicy Istnienia nie wolno było patrzeć prosto w oczy, była ona, dla tych potężnych i głębokich ludzi, zbyt potworna i groźna. Nie mieli oni naszego skarłowaciałego intelektu, wpychającego wszystko do z góry przygotowanych szufladek z odpowiedniemi napisami, intelektu pozwalającego nam, na tle zupełnej wygody życia, na bawienie się żonglowaniem pojęciami, mającemi niegdyś groźne i piękne znaczenie, nigdy nie dających się zgłębić tajemnic. W skutek braku naukowych objaśnień, natura pełna była sił, które przez swą nieobjaśnialność zyskiwały odrazu tajemniczość wyższego stopnia; na tle bezpośrednio danego, narówni z innym i, uczucia samotności i jedyności każdego Istnienia Poszczególnego w nieskończonym Wszechświecie. Możliwe, że nieskończoność świata jako taka, nie była pierwotnie odczuwana — z chwilą jej odczuwania rodzą się już wszystkie wyższe religijne koncepcje —- ale jest ona implicite zawarta w pierwotnem poczuciu jedności ograniczonego Istnienia Poszczególnego. Dla uspokojenia tego uczucia trzeba było siły przyrody uosabiać w bóstwach, wyspecjalizowanych w odpowiednich zakresach, przez co siły te, jako przejawy analogiczne do przejawów uczuć ludzkich, stawały się mniej obce i potworne, a bóstwa w ten sposób stworzone stawały się czemś pół-znanem i pół-tajemniczem, czemś pośredniem między znanem i już istnieniami i niewymierzalną głębią Wiecznej Tajemnicy. Oczywiście, że poczucie tej ogólnej Tajemnicy jako takie i uznawanie bóstw jako symbolów, jak to m a miejsce w religji brahmańskiej, jest wyjątkowem i wymaga stosunkowo bardzo wysokiego rozwoju.

W innych religjach jest to zawarte implicite, w pewnym charakterze bogów, przesłaniających Tajemnicę, która zdaje się przeświecać przez ich postacie, jak oślepiające słońce przez kolorowe szkła witrażów. W tych czasach, nie było artystycznej twórczości w naszem znaczeniu. Nie było artystów , z których każdy wynajdywał styl własny, w niezdrowej żądzy przeżycia siebie w jak najkrótszy i najintenzywniejszy sposób, podobnie efemerydzie jakiejś, której życie to jeden dzień, w którym wszystko co ważne stać się musi. Życie było tak samo krótkiem i znikomem, ale unosiła się nad niem wiara w wieczność ducha, która z jednej strony nie kazała się ludziom spieszyć w gorączkowy sposób, z drugiej śmierć, szczególniej ludzi potężnych, czyniła tematem godnym wiecznych pomników, nad którymi, w mękach straszliwych, pracowały całe rzesze istotnie godnych niezawistnego istnienia. Tłum szary był tylko miazgą, na której wyrastały potworne i wspaniałe kwfoty: władcy, prawdziwi synowie potężnych, bóstw i kapłani, trzymający w swych rękach straszliwą Tajemnicę Istnienia. Dziś, ze zdumieniem prawdziwych demokratów nie możemy pojąć, że tłum ten mógł znieść tyle cierpień i znęcań się nad „godnością człowieka" bez protestu i buntu, że nie zmiótł dręczących go potężnych panów i nie zaprowadził jakiegoś komunistycznego ustroju. Ale tradycje takich państw żyją jeszcze i w naszych czasach, w formie wielkich narodów, które honor swój wyżej umieją cenić, od życia milionów jednostek. Władca dzisiejszy jest tylko cieniem, nędzną karykaturą w porównaniu ze swymi przodkami, — on jest tylko wcieleniem wszystkich narodowych potęg i siła, która dawniej była udziałem jednego lub niewielu ludzi, dziś jest własnością całych narodów. Ale żyjemy w czasach, w których, poza uchodzącemi w przeszłość widmami narodów, pojawia się cień groźny dla wszystkiego, co piękne, tajemnicze i jedyne w swoim rodzaju — cień tego gnębionego przez wieki szarego tłumu i urasta do straszliwych rozmiarów obejmujących całą ludzkość. Jeszcze nie jest to widmo dość silne, ale jak duch na spirytystycznym seansie materjalizuje się ono coraz bardziej; już czuć jego lekkie dotknięcia i muśnięcia. które zmieniając się w uderzenia i razy, mścić będą męki tych wszystkich nędznych istot, z których powstał. Już w strachu przed tym cieniem władcy korzą się przed narodami, błagając je o tę siłę, którą dawniej mieli sami ze siebie, z bóstw, które ich porodziły. 

Za cenę tego, że potęga władcy jest tylko zewnętrznym znakiem siły całego narodu, władca ma jeszcze złudzenie władzy, którą jego poprzednicy niepodzielnie w rękach trzymali. Jeszcze narody walczą, ale ich władcy by je do walki zmusić, muszą na przynętę stawiać przed nimi wyższe, ogólno-ludzkie cele. Instynkt ten, który kazał dawniej mścić obrazę jak najcięższą krzywdę, który ludzi za najmniejszą rzecz rzucał jednych na drugich, uzbrojonych i wściekłych i który kazał władcom, za czysto osobiste obrazy, rzucać całe tłumy nieszczęsnych niewolników do walki, — ten instynkt wygasa. Potęga władców wsiąkając w porowatą masę tłumów, tworzyła życie ich, jako oddzielnych narodów i niszczyła tem samem samą siebie. W dalszej transformacji swojej, stwarzała siłę unoszącą się ponad narodami, której dążeniem jest, aby ludzkość pracująca fizycznie wchłonąwszy wartości zdobyte przez władców materji, życia i tajemnic ducha, zaczęła rządzić się sama, nie tworząc już nowych wartości, warunkiem powstania których, jest samotność i potęga jednostek wyjątkowych. Chodzi tu o rozprzestrzenienie zdobytych przez nie skarbów, dla uszczęśliwienia materjalnego najbiedniejszych członków ludzkości, aby i oni choć w części zakosztowali rozkoszy władania, która dotąd była im odjęta. Ten cień straszliwy, przed którym drżą władcy świata, który grozi zgubą pojmowaniu Tajemnicy Istnienia, czyniąc z filozofów sługi swoich wymagań, i który artystów strąca na dno obłędu, to organizująca się masa dawnych niewolników, której olbrzymi żołądek i żądza użycia wszystkiego, co dotąd było jej odjęte, staje się prawem istnienia na naszej planecie. Walczyć z tem nie podobna śmieszni są tylko ci władcy dzisiejsi, którzy z chęci utrzymania pozorów swojej potęgi, postępują jak ludzie rzucający się pod pociąg, w celu jego zatrzymania. Dawniejszy władca dla swego kaprysu, dla wzbogacenia swoich wewnętrznych przeżyć i potwierdzenia przed samym sobą swojej własnej siły, pchał na śmierć całe tłumy, narażając przytem czasem i swoje wspaniałe życie, aby jeszcze bardziej odczuwać jego nieskończoną wartość. Ale tem samem dawał siłę i organizację temu tłumowi, któremu przewodził. Jego siła promieniowała jak słońce, tworząc w ludziach nowe wartości, rzucając w duszę każdego niewolnika nasiona tej potęgi, którą sama była przepełniona.

Bez niego, ludzie ci nie wiedzieliby że żyją, byliby jak zwierzęta, rozproszone w puszczach, wiecznie zbłąkane i samotne.

On, aby nimi władać, musiał ich kształcić na podobieństwo swoje, a kształcąc dawał im część swojej potęgi, która kiedyś, przeciw jego następcom obrócić się miała.

Za nim była tylko potęga bóstw, których on był wyrazem. On stawał się pośrednikiem między Tajemnicą Istnienia, wcieloną w okrutnych i potężnych bogów, i tym nieokreślonym strachem przed niewiadomem, który był, jest i jeszcze przez pewien czas prawdopodobnie będzie przyczyną najwspanialszej twórczości ludzkiej. Kapłani, którym podlegał nawet on, korząc się przed Wielką Tajemnicą, dawali to światło, w odblasku którego, jego od bogów pochodząca władza, zyskiwała dla tłumów nadnaturalną wartość, poza bezpośrednim strachem przed jego gniewem i okrucieństwem. Każda jednak wojna zwycięska, każdy czyn wielki, mnożył liczbę tych, którzy w wykonaniu tego czynu mu pomagali. Tak powstawała garstka wybranych, którzy czuli się zdolni do dzielenia z nim władzy, a z których niejeden marzył o tem, aby stać się jedynym. Z drugiej strony, kapłani dalecy od walk światowych gromadzili skarby wiedzy tajemnej, która była ich wyłączną własnością i dążyli również, przez duchową siłę, do materialnej władzy. Tak ciągnie się, przez całą historję aż do naszych czasów, walka potężnych panów i kapłanów różnych religji, z jedynym władcą. Na walce tej zyskuje z każdą chwilą ten tłum, na którym każda ze stron walczących musi się oprzeć, a za poparcie wynagrodzić go wrastającemi swobodami i odpowiedniem do wymagań oświeceniem. 

Aż nareszcie tłum ten, korzystając z nieporozumienia trzeciego stanu z królem, zatrząsł po raz pierwszy kajdanami w Wielkiej Rewolucji francuskiej i jakkolwiek popadł w niewolę u tego stanu kupców i przemysłowców, którzy przy jego pomocy, z pod jedynej władzy się uwolnili, poczuł wtedy swoją siłę i chwili tej zapomnieć już nie mógł. 

Jest to chwila przewalenia się naszej historji w drugą jej część, zasadniczo różną od pierwszej: masa szarego tłumu wyciągnęła swoje macki po władzę; może je na chwilę cofnąć, ale by z większą jeszcze siłą wyciągnąć tysiące nowych i potężniejszych, oplątując całą ziemię, w łączące się z sobą w nierozplątaną sieć organizacje, potężniejące i ujmujące twórczość przyszłego życia. Ten szary potwór, którego tak się dziś boją wszyscy zdegenerowani potomkowie dawnych władców świata, ta wielomarkowa mątwa, pajęcza massa przędząca lepką ciecz, zastygającą na konających ciałach narodów, w ponad — narodowe związki, dławiące wszystko, co nie podpada pod kategorje bezpośredniej dla niej użyteczności, — to jest bóstwo naszej przyszłości, bóstwo nieskończenie straszniejsze od tych, przed którymi korzyli się byli władcy ziemi.

Kult tego bóstwa, to jest religja przyszłej ludzkości, wychowanej w tym kierunku przez chrześcijaństwo, którego nauczyciele zdumieni są teraz sami nieoczekiwanym rezultatem, który to wychowanie dało i z punktu widzenia kompromisowych zasad, które obecnie wyznają, przeciwni są jego dalszym konsekwencjom. Jakkolwiek kościół i umiarkowana demokracja wszystkich krajów nie chce widzieć ostatecznych konsekwencji, przewrót dający naprawdę władzę w ręce klas pracujących przyjść musi, w tej czy innej formie; jest to tak nieuniknione, jak to że kamień stacza się na dół, zamiast toczyć się pod górę. Żadna jednak organizacja, nie może istnieć bez przywódców. Zawsze będzie ktoś jeden, jakaś jednostka o tęgiej głowie i żelaznej woli, która będzie stać na czele i rządzić daną grupą jednostek o wspólnych interesach.

A więc czyż typ władcy zaginął istotnie, czyż tylko nie zmieniła się forma, a treść t. j. panowanie jednostki nad tłumem nie została ta sama? Jest to złudzenie. Ta potężna jednostka przyszłości będzie miała tylko pozory tej władzy, która dawniej była faktyczną; siła jej będzie się opierać na zupełnie innych podstawach. O ile dla dawnego władcy tłum był tylko miazgą, o którą on według woli swej kształtował i sam dokonywał z własnej fantazji wielkich czynów, przez tłum ten, jak przez swoje posłuszne narzędzie pozbawione własnej woli, — o tyle potężny pan nadchodzących czasów będzie (a może już jest w stanie zarodkowym) tylko narzędziem w rękach masy, dążącej do użycia materialnego i poczucia swojej władzy, właśnie jako masy, w osobie swego „posłusznego naczelnika", jako prostym symbolu.

Naturalnie dziś jeszcze jesteśmy w okresie przejściowym i niejedno pozornie posłuszne narzędzie tłumu i wyraz jego zbiorowych pragnień, staje się władcą w dawnym stylu, tylko na niezmiernie małą skalę, czyli mówiąc poprostu, że zręczny demagog robi polityczną karjerę. I będzie to dopóty, dopóki idea państwa będzie w ludzkości dość silna, a organizacja masy stosunkowo dość słaba. Ale przy dalszym zaniku uczuć narodowych, można przypuszczać, że rozwiązanie problemów społecznych nie będzie się odbywać na linji państwowego socjalizmu. Możliwe, że taki władca przyszłości, jakiś prezes syndykatu robotników całej Europy, czy więcej części świata odrazu, będzie miał siłę realną dokonania, tak wielką, o jakiej nie marzył Ramzes Wielki, Cezar lub inny jakiś dawny potentat. Na usługach jego będzie niedościgniona technika, potęgująca siłę organizacji i jej sprawność przez skrócenie czasu i zniwelowanie przestrzeni; będzie on dokonywał zmian realnych, wobec których niczem będą dawne przekształcenia społeczne. Lecz on sam czem że będzie jak nie prostym instrumentem mas poza nim stojących, jego siła tylko siłą tych mas, a jego myśl genjalna jako sprawność tylko pokorną sługą zogniskowanych w nim dążeń. Jego osobista swoboda działania zmniejszona będzie proporcjonalnie do potęgi, którą będzie rozporządzał. Będzie on tylko kółkiem olbrzymiej maszyny, bez którego może nie szłaby ona tak sprawnie i nie dawała takiej wydajności, ale kółkiem, które ostatecznie może być zastąpione innem, może lepszem nawet. Jednostka ginie w tym rodzaju działania zupełnie. Wielkie ideje altruistyczne, wielkie z punktu widzenia uciśnionych i słabych, bo dające im nowe życie i nowe prawa, których by pojedyńczo wywalczyć sobie nie mogli, są wyrazem dekadencji i upadku jednostki ludzkiej, jako takiej, samej dla siebie. Każdy z dawnych potężnych panów był jedynym w swoim rodzaju, miał swój świat niezależny, mający źródła swe w jego poczuciu metafizycznej jedności i siły jego jaźni i jedyne prawo — swoją wolę. Jeśli upadał — był tragicznym nawet w swym upadku, bo siły które się z nim ścierały były to równego z nim rzędu wielkości. Walka dwóch lwów jest piękniejsza, od jakiejś pumy stratowanej przez stado pecari, śmierć najgenjalniejszego człowieka zjedzonego przez pluskwy, będzie stanowczo mniej tragicznie piękna, od śmierci jego w pojedynku lub na polu walki. Bo tak właśnie jak człowiek zjadany przez pluskwy wyglądałby Ramzes Wielki, gdyby przyszedł rządzić jednem z w spółczesnych kulturalnych społeczeństw. Jemu by w głowie nie mogło się pomieścić, co się dzieje— nam samym wstydby było za jego upokorzenie, wobec świetności naszych wynalazków technicznych i społecznych. Widzimy tego syna bogów, drżącego i niepewnego przed jakimś sekretarzem syndykatu robotników bawełnianych n. p. czy innych zorganizowanych twórców nowego życia, ogłupionego niebywałym pośpiechem życia, w którern pierwszy lepszy szantażysta lepiejby się orjentował od niego, nie mającego żadnej możności przejawienia się w tym potwornym odmęcie szarzyzny, jakiem jest nasze kulturalne istnienie. Każdy zresztą dziki wódz Zulusów czy Irokezów czuje dziś to samo, tylko nie jest on w tej skali wielkości, jak władcy, których braliśmy na przykład. Czuje on i nie ma sposobu wyrażenia tej myśli, jest ona dla niego jednocześnie zbyt prostą i zbyt zawiłą, ale gdybyśmy mogli zmierzyć tę otchłań słusznej pogardy, z jaką na nas patrzy jakiś malajski kacyk lub naczelnik klanu Papuasów, umarlibyśmy ze wstydu, my biali ludzie, zdobywcy ziemi.

Całe nasze szczęście że nie pojmiemy tego nigdy —jesteśmy na to za mądrzy i zanadto praktyczni. Po co bowiem pojmować coś, co nie jest użyteczne, z czego nie można zrobić ani osobistych pieniędzy, ani ogólnego szczęścia. 

Straszna prawda wygląda na nas z kart historji (tembardziej o ile się tej historji dokładnie nie zna — zbyt bowiem jest ona pocieszająca w detalach, a zbyt smutna w całości) Droga, po której szliśmy w naszym rozwoju, piękniejsza była od już zdobytych wartości; nie cel tego wszystkiego był pięknym, ten cel osiągalny gdzieś w granicy, uszczęśliwienia całej ludzkości od dołu do góry, który ona raz sobie uświadomiwszy nigdy już stracić z oczu nie może, ale ten cel nieosiągalny, który z wiarą w jego osiągnięcie stawiali Sobie nasi przodkowie, mocą czego dokonywali ci nieszczęśni szaleńcy dzieł, nad któremi my, albo śmiejemy się nieszczerze z ich naiwności, zazdroszcząc im niezwykłych przeżyć — albo też odwracamy oczy od przeszłości ze wstydem, a od przyszłości w przeczuciu potwornej szarzyzny i nudy, albo też stwarzamy sztuczne narkotyki, któremi chcemy wzbudzić umarły dawno zapał i poczucie indywidualnej siły, stwarzamy sztuczną tajemnicę, sztuczne piękno w sztuce i w życiu. Daremnie — piękno tylko jest w obłędzie, prawda leży u naszych nóg, rozszarpana przez współczesnych filozofów i z tej trójcy ideałów zostaje nam tylko dobro, t. j. szczęśliwość wszystkich tych, którzy nie mieli siły aby tworzyć piękno, ani dość odwagi, aby tajemnicy patrzeć prosto w oczy. Czeka nas potworna nuda mechanicznego bezdusznego życia, w którem mali świata tego, pławić się będą w wolnych chwilach od zmniejszonej pracy w tem wszystkiem, co zdobyli wielcy panowie ducha, dzięki wielkim panom życia i śmierci. Ale i to „menu” przeje się niedługo, a nawet już się przejada i nie zostanie nic, nawet trawienie rzeczy dawnych. Nawet maskarady masek przeszłości nie będą bawić twórców nowego życia. Bo nieprawdą jest, że ludzie przyszli będą swój wolny od pracy czas zużywać na to, aby poznawać prawdy i nasycać się pięknem .

Poznawać prawdę mogą ci co ją tworzą i ci, dla których była stworzona; pojmować piękno mogą ci, przez których i dla których się ono staje. Ludzie przyszłości nie będą potrzebować ani prawdy, ani piękna, oni będą szczęśliwi — czyż to nie dosyć? Prawda staje się dla naszych filozofów synonimem użyteczności, jako taka jest w dzisiejszem życiu nonsensem. Piękno jest czemś, co daje nam poczucie metafizycznej tajemnicy bez potwornego osamotnienia we wszechświecie. Ludzie przyszli nie będą odczuwać tajemniczości istnienia, nie będą mieli na to czasu, a przytem nie będą nigdy samotni w idealnem przyszłem społeczeństwie. 

Dlaczegóż więc będą żyli? Będą pracować aby jeść, jeść aby pracować. Lecz dlaczego ma niepokoić nas to pytanie. Czyż nie uspakaja nas widok mrówek, pszczół czy trzmieli już doskonale zmechanizowanych i zorganizowanych. Prawdopodobnie są one Zupełnie szczęśliwe, tembardziej że nigdy zapewne nie mogły myśleć i przeżywać tego co my przez te cztery czy pięć tysięcy lat, które ze świadomością tajemnicy bytu przetrwaliśmy. Możliwe, że nawet w przyszłych czasach szczęścia będziemy miewać chwile, w których żałować będziemy utraconej grozy i dziwnej piękności życia. Ale i to nawet jest wątpliwem. Wszystko przychodzi stopniowo i nieznacznie, różnice się zacierają i wszystkie żalę zostają w krainie masek, artystycznego przeżywania przeszłości, tej jedynej funkcji, do jakiej, prócz obłędu, jesteśmy jeszcze dziś zdolni w sztuce. Przekleństwem każdej wybitnej jednostki jest to, że utrudnia ona przyjście następnym, właśnie dlatego że naród czy grupa społeczna, w której ona powstała karmi się jej siłą jako ciało zbiorowe i dalej tem trudniej daje się opanować następnej, chcącej narzucić jej swoją wolę. 

Możnaby sądzić, że wobec tego wszystko jest dobrze, ponieważ podnosi się widocznie tak bardzo poziom ogółu, że wszyscy dziś jesteśmy takimi Ramzesami czy innemi dyabłami z przeszłości i dlatego niema czy nie będzie między nami istot tak bardzo wyrastających ponad ogólny poziom. Do pewnego stopnia jest tak i wszystko byłoby dobrze, gdyby rozwój fizyczny i duchowy mogły nadążyć rozwojowi społecznemu, gdybyśmy faktycznie, jak tego chciał Nietzsche, mogli wytwarzać rasę nadludzi. Ale są to marzenia bezsilnego, nieudanego artysty, który z rozpaczy zaczął dywagować na temat życia i fabrykować narkotyki dla podobnych sobie indywiduów, bo w żadnym razie nie można nazwać Nietzschego filozofem. W kierunku tworzenia nowych typów ludzkich jesteśmy zupełnie ograniczeni. Nie możemy np. być więksi i potężniejsi fizycznie niż jesteśmy, a intelekt nasz ma zupełnie ograniczone pole rozwoju i przy dzisiejszym stanie nauki możemy widzieć już mniej więcej jej kres i granice zakresu działania. Żadna rytmiczna gimnastyka czy inna tego rodzaju sztuczka nie może zrównoważyć fizycznej degeneracji, z powodu niemożności zmiany warunków życia. Nie jesteśmy w stanie stworzyć nowych organów, ani przebudować starych, a nawet gdybyśmy mogli zacząć wytwarzać nowy typ człowieka, nie mógłby on żyć tak, jak żyli dawni ludzie, ponieważ życie rozwija się od pewnego czasu (mniej więcej od Rewolucji Francuzkiej) w takich wymiarach, w których wola najgenjalniejszej jednostki jest bezsilna. Siły jednostki fizyczne i duchowe są ograniczone, podczas gdy siła zorganizowanej ludzkości może wzrastać, na razie, nieograniczenie. Granicą tego zjawiska liczbową, może być ilość wszystkich ludzi na ziemi, a pierwszym etapem do zupełnej niwelacji różnic, jest ujednolicenie kultury, które od czasu udoskonalenia się środków komunikacji i porozumiewania się wzrasta, przynajmniej w Europie, z szaloną wprost szybkością. Teoretyczna nierówność i różnice indywidualne, zacierają się przez specjalizację pracy, w granicy zaś maszynowość całego systemu wyrówna je doskonale. Dawniejsze kultury były, w stosunku do dzisiejszego wzajemnego ich przenikania się, zupełnie izolowane, a nadewszystko rozwijały się niezmiernie powoli. Dziś wszystko cokolwiek jakiś genjusz wynajdzie, staje się momentalnie własnością wszystkich i najbardziej indywidualne czyny, zupełnie pomimo woli tego, co je spełnił, przyczyniają się do zwiększenia potęgi walczącego o swoje prawa, tłumu szarych pracowników. Dzisiejsi „wielcy ludzie” i genjusze robią wrażenie obłaskawionych, dzikich i kiedyś niebezpiecznych zwierząt, którym dla bezpieczeństwa wyjęto kły i pazury. Mają oni siłę, spryt i zręczność, które można użyć, ale nie są bynajmniej niebezpieczni dla uszczęśliwianej przez nich ludzkości, a formy oddawania na użytek ogólny stworzonych przez siebie wartości, są u wielkich ludzi naszych czasów niezmiernie grzeczne i przyjemne. Napoleon I, mimo swej woli, był tylko roznosicielem idei Rewolucji Francuzkiej po świecie całym i swoją siłą przyczynił się tylko do tego, że demokratyzacja Europy znakomicie się przyspieszyła. Żyjemy w epoce wyjątkowej i przełomowej. Nie jest ona taką przez to, że patrzymy na nią zblizka; objektywnie nie było dotąd podobnej chwili w historji. Dawny świat wielkich panów życia i śmierci, wielkich wychowawców ludzkości, potwornych okrucieństw, mąk i niesprawiedliwości, które musiał znosić tłum istot niższych, świat wielkich stylów i potężnych indywiduów w sztuce i świat filozofów mierzących się, sponiewieranym przez Bergsona intelektem, z niedocieczoną Tajemnicą Istnienia, zachodzi w zmierzch, aby ustąpić miejsca na ogół szczęśliwszej, ale zato zmechanizowanej, pozbawionej twórczości i bezdennie nudnej ludzkości. 

Dlatego to epoka nasza obfituje w tak dzikie kontrasty, mogące omamić nas w kierunku wiary w jakieś „nowe” albo „odrodzone życie". Są to objawy znikome, wobec groźnie piętrzącej się fali szarzyzny, są to tylko symptony ostatecznego upadku dawnych wartości, a nie objawy istotnego odrodzenia. Jest to jakby wysypka, występująca na chorem ciele, dowodząca zatrucia krwi w całym organiźmie. Nasze rumieńce, to nie rumieńce zdrowia, to hektyczne wypieki, nasz blask oczu, to nie zdrowy ogień, tylko gorączkowe szkliwo, nasze gwałtowne ruchy i rzucanie się, to nie wyraz nadmiaru siły, tylko potworne konwulsje, ostatnie podrygi konania. Wojny naszego okresu, ten niegdyś wspaniały objaw dzikiej siły narodów, to nie spontaniczne odruchy nienawiści, na tle istotnych różnic między narodami w związku z bezpośrednią żądzą panowania, uosobioną w potężnych władcach, ani walka o ideje, których wcielenie nie przedstawiało materjalnej użyteczności, jak np. wojny religijne, tylko systematyczne, maszynowe, zimne, pozbawione bezpośredniego uczuciowego podkładu, mordowanie się, w celu osiągnięcia dobrze uświadomionych i obmyślanych przez dyplomatów, kupców i przemysłowców ekonomicznych korzyści. Zamiast strojnych rycerzy walczących pierś o pierś, dla zupełnie dla nas fantastycznych powodów, mamy zmimikryzowanych i pełzających nieszczęśników , mordujących się na odległość i trujących się ohydnem i gazami. Każdy z tłumu walczących jest tylko kółkiem w potwornej maszynie, a jednocześnie głęboko jest przekonany, że przyszłość musi ostatecznie do tego tłumu należeć, na niekorzyść wszystkiego, co piękne, jedyne, samo dla siebie, a więc okrutne i groźne. Dziś większa część ludzkości rżnie się tylko w imię przyszłej ogólnej szczęśliwości i jakkolwiek bezpośrednim skutkiem wojny może być nowa żądza dobrobytu i wynikająca ztąd wzmocniona produkcja, to dalszą konsekwencją jej, przez coraz większy rozrost i koncentrację przemysłu, będzie coraz silniejsza organizacja mas robotniczych dla walki z potwornym i karykaturami dawnych rycerzy, dzisiejszym i panami świata, przemysłowcami i kupcami. Z chwilą kiedy zginął świat dawny, oparty na potwornych mękach większej części ludzkości, świat, który wydał jednak najwspanialsze kwiaty twórczości i z chwilą kiedy ustrój przejściowy, umiarkowanej demokracji, opartej na parlamentaryzmie nie zapewnił ogólnego szczęścia i doprowadził do wyzyskiwania, na inny sposób tylko, tych samych niższych warstw ludzkości, nie będąc już zdolnym do wydania niczego, coby dawnej twórczości dorównywało, można tylko życzyć, aby proces mechanizacji i niwelacji indywidualności przeszedł jak najszybciej i jak najmniej katastroficznie, ze względu na zdobyte już kulturalne wartości. Dzisiejsi bowiem istotni władcy świata, którzy kryją się po za manekinami, jakiemi są potomkowie władców dawniejszych, czyli władcy kapitału, nie są godnymi nosicielami żadnej potęgi. Czasy dzisiejsze, w których ściera się dawny świat z przyszłym, w których chwilowo panuje przejściowa klasa burżuazji, wyzwolonej przez Rewolucję Francuską, są czasami wyjątkowymi, w których mamy zawarte wszystkie elementy przyszłości, już w ogólnych zarysach zaznaczone i całą przeszłość ginącą niepowrotnie. Oprócz nielicznych objawów czysto zwierzęcego patrjotyzmu, nie strawionego przez wychodzące coraz bardziej na plan pierwszy międzynarodowe, ogólnoludzkie ideały, w ostatniej wojnie istnieje jeszcze jedno zjawisko, charakterystyczne dla naszych czasów. Początek wojny był jakby kombinacją patrjotyzmu zwierzęcego z celami klas posiadających. Ale nie u wszystkich narodów ideał ten okazał się wystarczającym. Przywódcy, mający w gruncie rzeczy inne cele, ukryte poza mdlą demokratyczną ideologją, wywiesili szumne hasła swobody wszystkich ludów i demokratyzacji świata. Szary tłum pracowników, idący w imię tych haseł z dobrą wiarą, mimo że domyśla się ich kłamliwości, wie, że ostatnie słowo należeć będzie do niego, a nie do tych, którzy go w danej chwili prowadzą.

Umiarkowani demokraci wszystkich krajów, myślą, że proces demokratyzacji można będzie zatrzymać na tym poziomie, który dla nich będzie wygodnym i że następnie, można będzie masom zręcznie nałożyć kaganiec i wodzić je dalej na pasku. Złudzenie to, powinna według nas rozwiać najbliższa przyszłość. W każdym razie, podziw trzeba mieć dla tych nielicznych narodów, które walczyły jedynie prawie dla pojęcia tak dziś abstrakcyjnego, jak narodowy honor, prowadzone przez wynaturzonych, karykaturalnych na tle dzisiejszych stosunków, władców jakby dawnych epok. Tem bardziej można to podziwiać, że wogóle epoka lokalnych, zwierzęcych patrjotyzmów skończyła się już stosunkowo dawno. Tak, jak bez pewnego stopnia uspołecznienia, niewyobrażalne jest powstanie sztuki, religji i filozofji, tak samo bez pewnego stopnia demokratyzacji niemożliwym był patrjotyzm obejmujący w jedno wielomilionowe masy ludzkie, różniące się mniej między sobą, a bardziej od innych takich samych zrzeszeń. Z początku centralizacja władzy, potem demokratyzacja, to są dwa czynniki, które stworzyły narody w tem znaczeniu, jak narody dzisiejsze. Ten stopień demokratyzacji, osiągnęła Europa dopiero po Rewolucji Francuzkiej i Napoleonie, z wyjątkiem Rosji, która nie miała czasu na przejście tego okresu świadomego patrjotyzmu, a już wydała z siebie przedwczesną rewolucję socjalną, którą przeklinać będą jeszcze przez liczne dziesiątki lat ci najbiedniejsi, w imię których była robiona. Epoka świadomego na większych obszarach panującego patrjotyzmu, jest epoką przejściową i trwać nie może, ponieważ proces dalszej demokratyzacji narodów, postępując jak wszystko w naszych czasach, z szaloną szybkością, zwraca się właśnie przeciw tym uczuciom narodowym , do których rozpowszechnienia w początkach się przyczynił. 

Ponieważ nie ulega wątpliwości, że życie dąży do coraz większej sprawiedliwości społecznej, do usunięcia wyzysku do równomiernego rozłożenia ciężarów, do wygody i bezpieczeństwa i to dla wszystkich, a nie tylko dla osobników wyjątkowych, można by przypuszczać, że cała masa marnowanej dotąd energji, zwróci się w innym, istotniejszym kierunku, niż wzajemnego wyrzynania się i dręczenia i że nastąpi teraz dopiero, może w niedalekiej już przyszłości, jakiś złoty wiek ludzkości, w którym hamowana dotąd okropnością i nędzą materjalną energja twórcza, rozwinie się do niebywałych dotąd rozmiarów i wyda dzieła zdolne zaćmić wszystko co dotąd było. 

Wydaje się to nam złudzeniem, któremu ulegają dobrzy ludzie naszych czasów, chcący widzieć przyszłość pod każdym względem w różowych kolorach. Wspaniała przyszłość twórczości zostanie tylko w sferze nie dających się spełnić obietnic, a ponieważ psychologja ludzka przekształca, się mimo szybkości dość nieznacznie, prawdopodobnie pewne sfery twórczości zamrą w duszy ludzkiej, nie budząc swoją śmiercią zbyt wielkiego żalu. Dzisiejsi ludzie liberalni widzą przyszłość szerokich mas, przez pryzmat swojej obecnej psychologji. Oni właśnie używają dziś w pełni całej przeszłości twórczej, albo z pogardą patrząc na dzisiejsze „chwilowe” wybryki w sztuce, po których musi wedle ich zdania przyjść opamiętanie, albo nawet napawają się nowoczesną perwersją, marząc o tych czasach, kiedy każdy biedny robotnik będzie mógł pojmować obrazy Picassa lub muzykę Debussy’ego. Ale przezewszystkiem żyją oni przeszłością w sztuce. Co innego w filozofji. Tu dowodem dla ich umiarkowanego demokratyzmu, jest filozofja współczesna jak np. pragmatyści i do nich poniekąd należący Bergson. Razem bowiem ze zniknięciem grozy życia, wygładzają się wszelkie nierówności myśli i tajemnica istnienia, która nie objawia się w okropności codziennego dnia, traci swoje istotne znaczenie. Nie widzą bowiem naiwni demokraci groźnej potęgi, z którą igrają, która, o ile nie zmiecie ich samych jako niepotrzebnych dobrodziejów wdających z łaski i nie weźmie sama czego chce, to w każdym razie spełni swoje życzenia na zupełnie innej drodze, niż to w ich marzeniach się przedstawia. „Wszystko w życiu się mści i kara przyjść musi choćby nie było winy“ mówi ktoś w jakiejś powieści Micińskiego. Nic nie może być zdobyte za darmo i ogólna szczęśliwość nie jest tu wyjątkiem. Za cenę tej szczęśliwości musi zaginąć pewnego rodzaju twórczość, mająca źródło swoje w tragiczności istnienia, której nie będą mogli odczuwać przyszli ludzie. Co to będą za wartości, które będzie tworzyć ta przyszła ludzkość, nikt z dobrych ludzi nie jest w stanie określić. Bo chyba nie nowa ,,intucyjna“ filozofja, którą np. obiecuje nam Bergson i której sam prorok nie dał nam w swoich dziełach ani pół stronnicy żywego przykładu. Chyba, że za tę intuicyjną filozofję będziemy uważać abdykację ze ścisłości pojęciowego formułowania się i poetyczne porównania. Niestety obietnice Bergsona są zwykłą blagą, co na innem miejscu postaramy się dokładniej udowodnić, a programowa tolerancja wszelakiej baliwernji, mogącej być w skutkach swoich jednak, społecznie użyteczną jest dowodem, że dążenie do Prawdy Absolutnej, które ożywiało naszych przodków w walce z Tajemnicą Istnienia, wygasło u naszych współczesnych filozofów zupełnie. Uznając konieczność przemiany społecznej i absolutną niemożność cofnięcia się do dawnych czasów potwornego gnębienia miljonów słabych przez kilku silnych, nie możemy jednak zamykać oczu na to, co przez uspołecznienie nasze tracimy, a może ta świadomość pozwoli nam przynajmniej, (o ile nie możemy już zmusić się do sztucznej naiwności myślenia) przeżyć w sposób istotny naszą współczesną artystyczną twórczość, która jakkolwiek wkracza w sferę obłędu może, tem niemniej jest jedynem pięknem naszej epoki. Postaramy się dalej wykazać w najogólniejszych zarysach, dlaczego niemożliwem jest odrodzenie w sztuce i dlaczego ci,, którzy wierzą w przyszłość, nie są w stanie konkretnie odpowiedzieć na pytanie: czem będzie istotnie żyła przyszła szczęśliwa ludzkość.


keyboard_arrow_up